Podmokła dolina, w której centrum znajduje się porzucony ołtarz ku czci Shilen. Dusze ofiar przeprowadzanych tu niegdyś rytuałów wciąż błąkają się niespokojnie po bagnie, czasem łapiąc nieuważnych adeptów lub podróżników za kostki i wciągając bezlitośnie pod wodę.
Dziad z całą pewnością myślał, że zawsze będzie młody. Półmartwe jego oczy, niezdecydowanie, raz w stronę błękitnych fal, a raz w stronę podtrzymującej go młódki.
Gdzieś tam w tym spetryfikowanym wnętrzu pojawiła się prawdopodobnie ostatnia już iskierka, która zadziwiłaby świat przeistaczając się w czarny ogień.
Resztkami woli, całą skumulowaną złością za niezmarnowany czas, wyrwał się z niedźwiedziego uścisku. Zimna i surowa grawitacja, niewzruszona odprawiła jego anonse.
Upadł miękko jak na sołdata przystało. Chciał rzucać zakazy, ale niezrozumiale charknął coś jedynie.
Najszybszy, w rzeczywistości powolny i godny pożałowania ruch otwartej ręki zakazał zbliżać się dziewce.
Nieprzebłagane ciało odmówiło korelacji podczas pierwszej próby ustania na własnych nogach. Musiało dopiero trzasnąć, a później pisnąć, by darował trzecie podejście.
Przytarabanił się do niedużego posażku kobiety. Wydawało mu się, że niegdyś miała wymalowany uśmiech, z bliska jakby zniesmaczona.
Wytarmosił bukłak i niezręcznie, zupełnie jakby celowo wylał jego zawartość. Poszurał nim o żwir, co bardzo szybko przyniosło efekty i jakby ustalonym wcześnie znakiem potoczyło się.
Smarkula podbiegła szybko i bez słowa, złapała pojemnik jednocześnie odwracając się w przeciwnym do wielkiej wody kierunku. Starzec pokiwał triumfalnie, lecz wciąż nielekko.
Charknął najpierw i zaraz wymamrotał.
- Miłosierna Pani, jestem dla niej ciężarem. Gdybym umarł, nie musiałaby się już tułać. Miłosierna Pani, pozwól mi umrzeć i miej ją w swojej opiece. Miłosierna Pani...
Charknął ponownie, lecz nie dokończył modłów. Przerwał mu męski głos dochodzący zza jego pleców.
- Starcze?
Niemłody odwrócił ostrożnie głowę. Ujrzał zakapturzonego mężczyznę w czarnym płaszczu zbliżającego się powoli w kierunku zbocza.
Żelazna ręka naciągała tkaninę na twarz poniżej nosa, a jego zimne oczy przyprawiły go o tak żywy dreszcz. Zza jego pleców wystawała klinga.
Mimo zakichanego wzroku ocenił, że to nieliche ostrze. Całkiem młoda twarz, a policzek opłakanie przyozdobiony bliznami świeżej daty. Zasłona opadła, a gość zapytał.
- Jesteś pielgrzymem?
- Tak, wędruje z wnuczką.
- Podejdź.
- Nie mogę, to ponad moje siły.
Dziad nie doczekał się już wznowienia. Bezimienny, ten nieokreślony podniósł wzrok na wzburzone wody. Wyglądał na cierpliwego, na niezgłębiony, smutny posąg. Zachęcająco - pomyślał.
Bał się spojrzeć, ale spojrzał. Usłyszał świst.
Bukłak leżał na ziemi, a i woda ponownie zaspokajała nieludzkie pragnienie. Płacz i niemal niesłyszalny zgrzyt zębów towarzyszyły nadmorskim odgłosom.
We wsi Wygwizdów zawrzało. Języki kobiet płonęły, a okiennice poważnie nadwyrężyły zawiasy. Mężczyźni przestali dobrze jeść, a dzieci spać.
Nikt nie znał dziada, a nagle, chyba z poczucia nudy, stał się członkiem ich rodzin. Zanim jeszcze zaczęli po lasach ganiać z pochodnią w jednej,
a z widłami w drugiej dłoni, trwały zaciekłe pertraktacje. Jedni - niewątpliwie Ci mądrzejsi, twierdzili, że gówno ich to w najlepszym wypadku obchodzi.
Drudzy, nie chcieli podarować. Najgłośniej z tej grupy piłowali pysk Kocimiętka i Kozojeb - tym wójt wcześniej nakazał głęboko zakopać truchło.
Finalną grupą głęboko zainteresowanych wydarzeniem okazali się być kapłani, którzy zgodnie twierdzili, że to ingerencja samej bogini.
Prawda miała jednak swojego właściciela i choć obłędnie chcieli, tak nie potrafili mu jej odebrać. Nikt nie interesował się pozostałą wnuczką,
a ona nie miała w zwyczaju wychodzić przed szereg. Przyłączyła się do elfickich handlarzy zmierzających na Wolne Mokradła
Zieleń we wszystkich odcieniach dookoła, a nad nią gęsta, ezoteryczna i kasandryczna mgła. Miejsce, gdzie gulgotanie może mieć wiele przyczyn, a każdy Twój krok może być zarówno ostatnim. Dobrze mają się tutaj tylko trudno zauważalne zjawy, przebiegłe ghule, wiecznie głodne nietoperze i członkowie brygady Vrihedd.
Kiedyś głód, smród i choroba. Płacz, który do dzisiaj zaprasza sztylet w dłoń. Wygnani, zdradzeni, najzwyczajniej skreśleni i bardzo szybko zapomniani.
Skazani na podłą śmierć, której po prostu odmówiliśmy. Byliby cholernie dumni widząc nas dzisiaj - pomyślał mroczny elf mierząc wzrokiem tętniące życiem i całkiem nieźle prosperujące obozowisko.
Szkoda, że nie rozumieli, że naszym prawdziwym wrogiem jest rasa ludzka, a nie bracia elfy, wielka szkoda... - Odpowiedział ukłonem Ele'yasowi przewodzącemu grupie przybyłych handlarzy.
Kątem oka zauważył kobietę. Pierwszy odruch był instynktowny, ale ostatecznie nic, tylko pokiwał głową z niezadowoleniem.
Musimy ich ratować nawet przed nimi samymi. Zniszczą wszystko, nie tyle co celowo i bez emocji, a najzwyczajniej swoją bezkresną głupotą - pomyślał.
Usłyszał najpierw głos zza pleców, a dopiero później słowa nabrały znaczenia.
- Sam ją tutaj sprowadziłeś.
Rozejrzał się dookoła, ale udawał, że nikogo nie widzi.
Próba ziewnięcia okazała się doskonałym zagraniem, które przebrało miarkę. Krasnoludzka kobieta kopnęła go w kostkę, a on celowo nie zrobił uniku.
Uznał, że tak będzie śmiesznie, prawie sam się uśmiechnął, gdy nagle słownie skarcił bączka.
- Zamknij się i pisz.
Podyktował jej, że śmierć ludziom. Chwała elfom, a wszystko jedno co z resztą. Zasmuciła się, a wtedy położył jej dłoń na ramieniu i powiedział.
- Zrozumie tylko ten, co już nie widzi kolorów, a otchłań w którą się zagapił już jest z nim jednością. I nie da się nic zrobić, nic aż do końca...
Dopisz coś mądrego, ale niech kontekst pozostaje ten sam, a później daj zaufanemu handlarzowi. Nie, Ele'yasa sprawdzamy, przekaż Angusowi.